Lekki wiatr zaczepiał suche liście; tańczyły na gładkim żwirze wąskiej alejki. Ich szelest i zapach w połączeniu z bogatymi kolorami koron drzew przywołał obraz beztroskich lat dzieciństwa. Jesień dwutysięcznego dziewiętnastego roku natarczywie przypominała te minione czasy.

Dopiero niedawno stwierdziłem, że nie czuję się już tu obco, że jestem u siebie. Nie spieszyłem się, czułem radość witając każdy kolejny dzień.

Minęło wiele lat abym mógł tego doświadczać; czterdzieści prawie.

Spokojnie idąc ścieżką pokrytą klonowymi liśćmi z satysfakcją odkryłem, że znalazłem się na osi czasu w środkowym punkcie.

Przebyte lata mierzyłem dawniej zupełnie inną miarą.

Gdy miałem dziesięć mama powiedziała: „Pierwszy X! Całe życie będziesz je zbierał” – wtedy nie potrafiłem wyobrazić sobie tak długiego okresu jakim miało być kolejne dziesięciolecie.

Następny etap nastąpił po przeczytaniu „Dwadzieścia lat później“. I znowu ten przedział czasu jaki dzielił Trzech Muszkieterów od kolejnych przygód był bajecznie-sentymentalnie długi.

Ironicznie pomyślałem po chwili, że nie możliwe abym zapomniał autora.

Bezmyślnie wyciągnąłem z kieszeni spodni smartfona. Po wstukaniu hasła wyskoczyła informacja.

Zamilkł szelest liści… Scheiße! W ogóle nie myślał o powieści, a przecież dobrze pamiętałem trylogię Aleksandra Dumasa. Widocznie to już wiek, a nie stres utrudniał koncentrację.

Zbliżałem się do równej ilości lat jakie spędziłem w Polsce i w Niemczech.

Nie dawało się tych połówek porównać. Miały jednak jedną wspólną cechę: zawsze, gdy przekraczałem granicę wracałem do siebie. Niestety po śmierci mamy ta radość bycia tu i tam ewoluowała. Niewątpliwie przyczyniła się do tego dodatkowo populistyczna, pisowska polityka rządzących z jej konsekwencjami.

Mama umierając, zaakceptowała mój ateizm. W chwili pomiędzy potwornymi atakami bólu powiedziała: „Wojtuniu jest mi niezmiernie żal; będzie ci bardzo ciężko pogodzić się z moim odejściem. Ja się pogodziłam; wiem, że zaraz spotkam się z Mieciem… Ty wiesz, że odchodzę na zawsze. Czuję jakie to dla ciebie trudne”.

Do dnia dzisiejszego nie byłem w stanie pisać o tej chwili. Bardzo chciałem, ale nie mogłem zamienić w słowa tego co czułem, czego doświadczyłem.

Od pogrzebu, który pokrywał się z zaplanowaną uroczystością 95-ciu urodzin mamy minęły prawie trzy lata.

Koniec jest zawsze początkiem nowego. Mój początek nastąpił szybko, zaraz po zawale serca. Świadomość sytuacji i to co w każdej chwili może nastąpić, zmusił mnie do napisania wspomnień o mamie… „Bo jak nie ja to kto?”

***

II Wojna Światowa,

 utrwalona w pamięci mojej mamy Marty Rosyk

Początek wojny 1.09.1939 zastaje Izydora Hawranka wraz rodziną w Stryju. Żyją tam od 1929 roku, wynajmując „od Żyda”, na parterze, trzypokojowe mieszkanie z kuchnią.

Izydor, zdrobniale nazywany przez żonę Dorkiem, jest państwowym urzędnikiem piastując stanowisko inspektora rolnictwa w Wydziale Powiatowym. W tymże wydziale Olga, moja babka, w ramach instruktora oświaty, prowadzi zajęcia w Kołach Gospodyń Domowych. Marta, czyli Myszka, ich córka znajduje się w maturalnej klasie prywatnego, żeńskiego gimnazjum.

Błyskawicznie postępujący front niemiecki wywołuje u Izydora paniczny strach. Nie wytrzymuje napięcia i po dziesięciu dniach wojny postanawia uciekać na wschód do Zarudzia, gdzie znajduje się majątek nieżyjącego już brata Jakuba, zarządzany przez jego żonę Janinę, kobietę z wyższym wykształceniem humanistycznym (pilnując udoju czytała wiersze). Nadzór nad całością dzierżyła Stanisława Życzyńska matka Janiny.

 Początkowo jadą swoim autem, czarnym, odkrytym fordem. Izydor po zostawieniu kobiet w majątku (Sokołów albo Strzałków) – wraca do Stryja, zostawia samochód w garażu. Pośpiech wynikał z obawy, aby zdążyć przed ewentualnym zerwaniem mostów na rzece Stryj. Dziadek Izydor wraca do rodziny i dalej podróżuje otrzymaną z majątku furmanką z parą koni. Żołnierze zmierzający na zachód (prawdopodobnie uciekali już przed radziecką armią po 17 września) krzyczą do Izydora: „Człowieku, gdzie wieziesz te kobiety!“.

Dotarcie do Zarudzia trwało parę dni. Korzystali z przypadkowych noclegów, między innymi na plebaniach. Część drogi spędzili wspólnie z hrabią Tyszkiewiczem (podróżował małą bryczką, a babcia żartowała, że pan hrabia pomaga nam poić konie). W końcu docierają do majątku w Zarudziu koło Zborowa. Na probostwie mama zostawiła („zapomniała”) pas skórzany, będący uzupełnieniem munduru Przysposobienia Wojskowego, w którym „wyruszyła na wojnę“.

Zajęcie okolicy przez Armię Radziecką przebiegło bezkrwawo. Siedemnastoletnia Myszka pamięta tylko spragnionego kawalerzystę. Podjechał na koniu z okrzykiem „Wodu!“. Gdy niespeszona przyniosła kubek wody rozkazał: „Pij!“. Dopiero, kiedy przekonał się, że „Polaczki nie chcą go otruć”, wypił w pośpiechu.

Majątek w Zarudziu został rozgrabiony, ale nie przez Rosjan. Miejscowi, czyli chłopi zrabowali cały dobytek i przestali pracować na pańskim. Pozostawionej, jedynej krowy nie miał kto wydoić. Myszka, przyuczona przez ojca, z dumą pokazała „księżniczkom“ jak to się robi.

Ksiądz widzący jak chłopi kradli jabłka z pańskiego sadu wzdychał – „I to są moje owieczki!“.

Jednak, gdy krowa „wolnego“ wieśniaka, obżarta niedojrzałymi jabłkami, dostała wzdęcia, ten przestraszony udał się po pomoc do majątku. Mój wujek, Roman Soszyński, weterynarz, nie okazując urazy, pospieszył ratować zwierzę.

Z obawy przed miejscową ludnością, noc spędzali na wsi u Hani, oddanej służącej. Spali na bambetli, a była to nie lada atrakcja, której dotąd nie zaznała panienka z miasta.

W majątku w Zarudziu, moja mama pamięta jeszcze udział w wykopkach ziemniaków i awanturę, którą babcia Olga sprawiła Izydorowi. Sprowokowana, prawdopodobnie fanfaronadą dwóch przystojnych młodzianów, gwałtownie zaczęła wytykać dziadkowi tchórzostwo. Dziadek faktycznie bał się, ale obawa dotyczyła w pierwszej kolejności troski o ukochaną córkę. Rewolwer „mauzer”, z którym się nigdy nie rozstawał (miał pozwolenie na broń) z obawy wyrzucił do stawu w parku, było to mocne przeżycie. W podobny sposób postąpiło więcej osób, prawdopodobnie pod wpływem obawy przed oddaniem brani najeźdźcy.

W zarudzkim majątku, w tamtych czasach, przebywała liczna rodzina. Dowodziła babcia Życzyńska z córką Janiną (już wdową) i jej zamężnymi dziećmi: Bogusią z Henrykiem Piotrowskim (sekretarz wydziału powiatowego w Zborowie – wyjechali później do Wilna i przebywali w getcie dla Polaków), Hanką z Romanem Soszyńskim i rocznym Bogusiem (Trzeci z rodzeństwa, Kazik inż. leśnik z Marylą – dwóch synów, prawdopodobnie został zamordowany w 1940? roku w lesie w czasie spełniania obowiązków służbowych). Rodzinę uzupełniali Ciocia Genia (Staruszka, niewidząca na jedno oko) – nauczycielka domowa, oraz Aldona poczmistrzyni.

W okolicy znajdowały się trzy majątki. Z Zarudzia do Urlowa (Właściciel Zdzisław Sambrakachane ożeniony z Zofią Życzyńską) mama z babcią chodziły na piechotę. Trzecim był Chrabuźna należąca do Lipińskich. Żoną Lipińskiego była Malunia – siostra Janki Hawranek i Zosi Sambrakachane. (Prawdopodobnie matka Lipińskiego była wiedenką, wymagając najwyższych manier, budząca przez to respekt. Prawdopodobnie bratem jej męża był Karol Lipiński słynny kompozytor wiolonczelista).

Powrót do Stryja nastąpił w październiku i był dosyć skomplikowany, gdyż Rosjanie skonfiskowali konie. Na miejsce dojechali w nocy, ale nie byli pewni czy „mają do czego wracać“ – wszystko mogło zostać rozgrabione. Mama nie zapomni chwili, kiedy zaglądając przez okno zauważyła na kredensie kuchennym budzik. Okazało się, że w ich mieszkaniu zamieszkała dozorczyni, pani Horodecka z mężem. Nie zajęli oni jednak pokoju, tylko spali w kuchni na tapczanie. Mieszkanie zajęli, aby nie zostało splądrowane). Mama z dużą sympatią i rozczulenie wspomina tych uczciwych i kochających się, pomimo ubóstwa, ludzi (z piątką dzieci) (po dwóch latach pani Horodecka ubierała mamie welon ślubny).

Również w garażu stał nietknięty czarny ford („bez paki” – kabriolet). Długo jednak nie cieszyli się nim. Pewnego dnia przyszedł oficer rosyjski, „wchodząc wytarł nogi“, usiadł elegancko w skórzanym fotelu (relacja babci Oli, doceniającej Rosjanina arystokratyczne zachowanie) i poprosił o kluczyki od samochodu. Mama nie potrafi wytłumaczyć jak i kiedy doszło do kupna owego auta, pamięta jedynie, że mieli wcześniej żółtą cytrynę (citroen), którą sprzedali.

Dziadek Izydor wrócił do pracy w Wydziale Powiatowym, a mama do gimnazjum (Fijut Lux) gdzie dyrektorem był profesor Żak, do którego, obok już ukraińskiego, wprowadzono naukę języka rosyjskiego. Pamięta również jak w trakcie pochodu, związanego z rocznicą Rewolucji Październikowej, wyrzuciły do rowu duży transparent z wizerunkiem jakiegoś bolszewika prawdopodobnie Stalina. Pod koniec 1939 zamknięto żeńskie gimnazjum i uczennice wcielono do I Męskiego Gimnazjum.

Mama po krótkim okresie przestała chodzić na zajęcia i zajęła się działalnością konspiracyjną.

W tym okresie następują masowe deportacje Polaków. Pamięta przypadek bliskiej jej rodziny Załuskich.  Pan Załuski major 53 Pułku Piechoty znalazł się wraz z wojskiem na Węgrzech, natomiast jego żona z dwoma córkami, Krysią i Lalką, po wysiedleniu z „mieszkań wojskowych”, przygarnięte „do nas” (do mieszkanie, które wynajmowali w Stryju, na ul. Grottgera) wyjechały do Lwowa, a później chciały uciec na zachód. Przy przekraczaniu granicy złapano je i wywieziono w głąb Rosji. Pracowały w nieludzkich warunkach, „po kolana w wodzie”, w syberyjskiej kopalni.

Pan Rammel, wójt zbiorowy gminy Skolen, wręczał swojemu inspektorowi (był z nim również zaprzyjaźniony) Izydorowi, czyste blankiety legitymacji (dowody osobiste) i pieczątki. Mój dziadek przekazywał je księdzu Goleniowi (ten, który później mnie „ochrzcił” – „Ja jestem Wojciech, niech on również zostanie Wojciechem“- zdanie wypowiedziane w czasie przechodzenia koło domu, przekazane babci Oldze stojącej w oknie). Legitymacje chowano w mieszkaniu księdza (Pokój w sąsiednim domu Państwa Rękasowskich) na podłodze pod dywanem. Dalszym rozprowadzaniem zajmowała się, zamiast chodzić do gimnazjum, Myszka. Woziła je do Lwowa w różne miejsca. Jednym z nich było mieszkanie jej sympatii Mietka Barańskiego na Łyczakowie – legitymacje chowali w piecu kaflowym, maskując palenisko spalonymi gazetami. Mama pamięta mieszkanie pewnej wdowy (prawdopodobnie znajoma Kazika Januszkiewicza), tak zastawione szafami, aby w wypadku wpadki można było uciekać. Przypomina sobie jak pewnego razu potwornie zziębnięta (jechała w zimie, przez dłuższy czas, ze względu na potworny tłok, na platformie ostatniego wagonu, zanim wciągnięto ją do środka) dotarła do owego konspiracyjnego mieszkania, gdzie została ochrzczona: „Ty moje trzynaste nieszczęście w koszyczku“.

Woziła również czyste legitymacje do mieszkania we Lwowie, gdzie mieszkała ciotka Kazia Januszkiewicza. Kazik Januszkiewicz chciał uciec do Rumunii i na granicy został postrzelony. Dostał w tyłek i chyba z tego powodu krążyło trochę kawałów. Szczęśliwie jednak wrócił i zamieszkał u Krysi Pieniądz (kuzynki – córki Markiewiczowej, która była siostrą matki Kazika). Mam zdjęcie z jej synem Andrzejem (Pieniądz) z nieco późniejszego okresu.

Legitymacje, zmieniające ludziom tożsamość, ratowały ich przed aresztowaniem.

Mama pamięta trzy duże wywozy w głąb Rosji.

Myszka zajmując się polityką porzuciła gimnazjum. Pewnego dnia przyszedł do domu jej rodziców wychowawca pan profesor Grzyb. Zaczął namawiać do przystąpienia do matury. Mama uważała, że nie zdąży się przygotować. Namowy jednak poskutkowały: „Masz szansę zdać maturę“, warunek był jednak jeden – musi chodzić do gimnazjum. Niektórzy profesorzy mieli zastrzeżenia tak jak nauczycielka j. francuskiego: „Wiem, że się wygadasz, ale co ty napiszesz?“.

W trakcie matury doszło do nieporozumienia między dwoma profesorami z matematyki. Jeden, prof. Smolana, uważał, że odpowiedz jest błędna, a drugi prof. Wachułka odwrotnie. W końcu egzamin zakończył się powodzeniem i dokument maturalny, wystawiony w dwóch językach (na jednej stronie po polsku, na drugiej po rosyjsku) otworzył drogę do studiowania w Lwowie.

Za pozytywnie zdany egzamin na medycynę dostała we styczniu 1941 roku, 150 rubli nagrody.

Były to pierwsze zarobione pieniądze i kupiła za nie między innymi 5 kg cukru, które dumna zawiozła rodzicom do Stryja.

Przed studiami, brała udział na uczelni w kursie przygotowawczym do egzaminów,

Z braku miejsc nie dostała się na medycynę, rozpoczęła studiować weterynarię z przyrzeczeniem, że po zaliczeniu pierwszego roku, automatycznie przejdzie na drugi do Akademii Medycznej.

Zamieszkała we Lwowie, na Pohulance, w piętrowej wilii wujka, Edwarda Hawranka, stryjecznego brata jaj ojca, ożenionego z Olgą Życzyńską. Był on synem Edwarda „rudego“ i Katarzyny Burghadt herbu Filipicz.

Wujek Edward, pochodzący z rodziny kupieckiej, miał sklep „Papiery i Obrazy“ przy Pl. Mariackim.

Do wilii na Pohulance przyjechała liczna rodzina z majątków Urlowa i Chrabuźny. Były to siostry ciotki Olgi: Malunia Lipińska z córką Elżunią (Gorycowa) i Zosia Sambrakachane z córką Aliną (Kisiel) i córka Olgi, Ziuta. Do mieszkańców należeli (pokój naprzeciwko): prof. Morowski i asystent Wojciechowski z weterynarii, oraz pani Zosia, osoba unikająca towarzystwa, prawdopodobnie ukrywająca się.

Mama spała w jednym pokoju z Zosią, Aliną, Elżunią, Ziutką córką wujostwa i panią Zosią.

Całe towarzystwo zasiadało razem do posiłków. Uczyła się głównie w nocy na stryszku. Ciocia Zosia podtykał „pod poduszkę“ Alinie, swojej córce i mamie kromki chleba albo bułki.

Pierwszy raz zobaczyła Miecia jak przyszedł z prof. Brossem na konsylium do wujka Edwarda. Siedział nieogolony i jej się nie podobał – opuściła towarzystwo i udała się na wykłady.

Miała wtedy duże powodzenie u kolegów, którzy przychodzili pod balkon/taras. Pamięta, jak pomagała Alinie przy wychodzeniu „po cichu“ na randki/zabawy podając z tarasu części ubioru.

Pewnego razu wujek Edward, w obecności całego towarzystwa, zrobił jej straszny afront.

Zbeształ ją, bo w trakcie posiłku przekrajała kartofel nożem.  Etykieta tamtych czasów nie pozwalała na takie zachowanie. Poskarżyła się ojcu, który napisał zwracając uwagę bratu, że to on odpowiada za wychowanie swojej córki i poprosił, aby to się więcej nie zdarzyło. Po tym incydencie rozpoczęła staranie, w celu wyprowadzenia się i zamieszkania w akademiku.

Gdy zaczął boleć ząb, ciocia Olga zaprowadziła ją do praktyki dentystycznej. Zapytała: „Chcesz do starego Rosyka, czy do młodego“. „Pewnie, że do młodego“ – odpowiedziała.

W gabinecie zobaczyła Miecia w świeżutkim, białym kitlu, ogolonego i bardzo tym razem jej się podobał. Na leczenie zęba zaczęła jeździć najpierw z ciotką, a później sama. Pamięta, jak siedziała w poczekalni i przez szparę uchylonych drzwi widziała nerwowe zachowanie Miecia, oczekującego na jej przyjście. Sytuacja u wujka Edwarda stała się nieprzyjemna, po wysłaniu przez niego listu do Stryja, informującego brata, że córka jego tylko się bawi. Doszło do jakiejś, grubszej rodzinnej awantury.

Do akademika przeprowadziła się pod koniec stycznia. Zapomniała zabrać prześcieradła, podejrzewała, że ktoś jej u wujostwa wyciągnął.

Niestety zęba nie dało się wyleczyć i Mieciu stwierdził, że trzeba dolną piątkę usunąć. W liście do domu pisze: „Taki był miły i czuły przy znieczulani, że mnie nic nie bolało“ („superlatywy, lewatywy“ powiedzenie cioci Cesi).  Po ekstrakcji bardzo spuchła.

Koleżanka z akademika „wściekła się“ i przyprowadziła Miecia do pokoju. Czuła się bardzo źle, bo „spuchnięty pysk“ i dodatkowo dostała mocny okres.

Od tego czasu zaczęli się spotykać. Pisała o wszystkim do rodziców. Gdy została zaproszona przez Miecia do praktyki na ul. Piekarskiej 1c, na spotkanie towarzyskie, babcia Ola wysłana przez zdenerwowanego Izydora po przyjeździe do Lwowa, zwróciła adoratorowi uwagę, że jak już to zaprasza się do mieszkania, a nie do praktyki. Ta interwencja tak młodych rozśmieszyła, że po tym pocałowali się pierwszy raz. Umawiali się na randki, Cesia później narzekała, że musi ciągle bratu prasować spodnie. Niezrozumiałym zwyczajem Mieciu po randkach nie odprowadzał ukochanej pod akademik, tylko rozstawał się przy kościele nie chcą iść dalej pod górkę. Wracał inną drogą.

Do domu pisała ciągłe sprawozdania, o szczegółach spotkań i „kłopotach” codziennego życia. Nazywał ją „maleńka“, powodem była czytana wówczas książką „Maleńka pani wielkiego domu“ (Jack London).

Na uczelni wykłady odbywały się nadal w języku polskim, ale przypomina sobie jakieś ciche, antyrosyjskie manifestacje. Mówiło się o IV transporcie, wywozie ludzi w głąb Rosji. (Aresztowano profesorów na uczelni.?)

Do zaręczyn doszło szybko i nietypowo. Siedzieli w akademiku (połowa maja) na łóżku.

Umiem rąbać drzewo. Czy jak nas wywiozą damy sobie radę? – zapytał Mieciu. Myślę, że damy sobie radę – odpowiedziała. To możemy się pobrać – zawyrokował mój ojciec. Miała łzy w oczach pamięta jakieś przyniesione czekoladki, ale wolała kartofle.

Na obiady chodziła do innego akademika. Wracając kupowała bochenek chleba i jadła odłamując kawałki. Bardzo uważała, aby została jej reszta na śniadanie następnego dnia. Miała niezłe stosunki z kucharką w swoim akademiku.  Często schodziła na dół, do piwnicy, gdzie dostawała nieraz porcję ziemniaków. Pewnego wieczora, chciała załatwić coś ekstra na spotkanie z Mieciem. Załatwiła dwa talerze z ziemniakami i sznyclami. Mieciu zjadł sznycla i podzióbał kartofle. Nie mogła tego zrozumieć. Pamięta, jak odnosząc talerze jadła palcami, pospiesznie na korytarzu, niedokończony przysmak.

22 czerwca, niedziela (napaść Niemiec na ZSSR i zajęcie Lwowa – mój przypisek), obudził mamę w akademiku huk, jakieś wystrzały. Uważa, że była to artyleria przeciwlotnicza.

Umówiła się w katedrze na dwunastą. Zablokowano ulice przez wojsko i policję – pamięta, jak krążyła zanim doszła na miejsce. Na czystym, słonecznym niebie widniały ślady pocisków. Spotkała Miecia w kościele. Jak wróciła do akademika okazało się, że wojsko zajęło pomieszczenia, a jej rzeczy przechowywała stróżka (tercjanowa).

Mietek, na polecenie swojej mamy (Olgi) zabrał Myszkę do rodzinnej willi na Nowym Lwowie (Toruńska 5).  Spała na kanapie w sypialni razem z Cesią, ale ta „po za długich wieczornych odwiedzinach”, obraziła się i wyprowadziła do innego pokoju: „Nie będę spała w tych warunkach“. Mama znalazła się w głupiej, niezręcznej sytuacji. W sypialni pozostały puste dwa duże metalowe łóżka ze złotymi kulami. Mieciu ją odwiedzał, ale na wszelki wypadek nosiła bardzo ciasne majtki.

Chodziła nadal na uczelnię, poradzono jej zdawać egzaminy. Poszła do prof. A. Banta i zdała anatomię na bdb. i na tym zakończyła studia. Odwołano zajęcia. Aresztowanie syna tercjana wywołało zamieszanie. Nadchodziły złe wieści, pogłębiała się obawa przed wywozem.

Zachwycili się widokiem dwóch Niemców jadących na motocyklu. Uwierzyli w niemiecką kulturę, porządek i spokój – postanowili się pobrać. Spędziła trzy tygodnie na Nowym Lwowie.

16 lipca 1941 ruszyli piechotą do Stryja zawiadomić rodziców. W połowie drogi podwieźli ich węgierscy wojskowi. Nie była w stanie iść dalej, a Mieciu nie pozwalał usiąść, uważając, że później już w ogóle nie będzie miała siły wstać. Po dobie doszli na miejsce, na urodziny dziadka Izydora. Radość była szalona. Dziadek Izydor strasznie się martwił, nie mieli żadnych wiadomości. Nie wiedział co się dzieje z jego ukochaną córką: wojna, bombardowania, wywozy ludności.

Mietek pozostał pewien czas i wrócił jakimś transportem do Lwowa załatwić ślubne obrączki.

Poruszenie wywołało odkrycie trupów pozostawionych przez Rosjan w więzieniach. Heniu Czernichowski „z innymi” również oglądał trupy ludzi w różny sposób pomordowanych.

Mieciu po przyjeździe do Lwowa dał znać, że żyje a następnie przyjechał towarowym pociągiem na ślub. Przyjechał sam, ojciec jego dostał ataku związanego z chorobą żołądka, mama Olga źle się już czuła, a Cesia nie miała zamiaru ryzykować. Nikt nie uważał tego za afront.

24 sierpnia 1941 roku (babcia Olga ustaliła termin ślubu obliczając możliwość wystąpienia u córki okresu) w południe w kościele zostali połączeni sakramentem ślubu. Izydor zdobył materiał, jedwab na sukienkę, z którego również szewc zrobił ślubne buty.

Na przyjęciu, w którym uczestniczyło około 30 osób, przysmakiem były torty z jaśka (w sumie goście przynieśli siedem), smażone kurczaki w sosie śmietanowym i sałatka pomidorowa, również polewana śmietaną, którą para młodych jadła paluchami, oraz bimber. Sypialnię przeniesiono na strych, a stoły ustawiono w kształcie podkowy. Niemcy pozabierali radia (W domu mieli Philipsa, 3 lampowego, a Mieciu się chwalił, że u nich jest czterolampowy), więc prawdopodobnie muzyka przygrywała z płytowego adaptera. Na noc poślubną zamknęła się na klucz w swoim pokoju – dziewicą przestała być na trzeci dzień. Zapamiętała do końca życia pytanie – Jak ci było? Bardzo dobrze – odpowiedziała. To pamiętaj zawsze o tym, bo w życiu mogą być różne chwile – oświadczył Mieciu.

Po trzech tygodniach pobytu w Stryju wrócili do Lwowa i zamieszkali na Piekarskiej 1c w pracowni stomatologicznej dziadka. Całe mieszkanie zajęła służąca, więc urządzili się w gabinecie, gdzie na palnikach gazowych mama zaczynała uczyć się gotować mając do pomocy książkę kucharską („Służąca zablokowała również kuchnię“).  Mieciu chodził do pracy na klinikę, ale również często biegał na Nowy Lwów. Pamięta jak pewnego razu jej mama przywiozła ze Stryja kawałek koniny, a Mieciu bez pytania odciął kawałek i zaniósł swojej mamie.

Pewnego dnia dostali zawiadomienie, że Niemcy zabierają kamienicę, a im przydzielono mieszkanie gdzie indziej.

15 listopada (41) przy siedemnastostopniowym mrozie przeprowadzali się do nowego lokalu na ul. Jagiellońskiej 11. Pamięta ciężką walizkę z formami dentystycznymi, którą zaniesiono na ciężarówkę. Ktoś chciał ją ukraść, ale nie dał rady i zostawił na chodniku w niedużej odległości. Likwidowali dwa gabinety. Dostali duże dwupokojowe (każdy 5×7 m) mieszkanie. Jeden kompletnie umeblowany pokój– pozostałość po wysiedlonych Żydach – Dr. Blat. Pamięta fortepian i śliczne lustro. Kuchenka dwupalnikowa. Drobna pani z córeczką (właścicielka) szukała czegoś – wyjęła skarpetki. Chciała zabrać jakąś małą szafkę, ale mama z obawy przed Niemcami nie pozwoliła. Wszystkie meble po pewnym czasie zostały zabrane.

Dopiero od szóstego miesiąca widoczna była ciąża.

Na Nowym Lwowie nastąpił, z nieznanych powodów (Rozszczelnienie rury pod chodnikiem. Do willi nie była doprowadzona instalacja gazowa. „Józefa przychodziła często do nas coś ugotować” – A.Bartyński), wybuch gazu. Zniszczeniu uległa klatka schodowa, poparzyło Józefie twarz (poszła ze świeczką do piwnicy?), Cesię i pana Grosa.

Święta i zimę 41/42 spędzili na Jagiellońskiej.

Doszło tam do nieprzyjemnej sytuacji. Zdenerwowany ojciec odpowiedział babci Oli, podejrzewającej u mamy gruźlicę: „Dziura jak dupa!”

Mama osadza ten incydent w czasie po ujęciu Izydora i już po moim urodzeniu.

Po aresztowaniu profesorów, klinika się „rozleciała“. Mieciu zaczął pracować w browarze jako lekarz zakładowy. Wtedy dochodziło do częstych spotkań towarzyskich z Wiktorem Brossem i jego żoną Martą krewną mamy (ich syn Krzyś urodził się dokładnie rok po mnie).

Kłopoty z żywnością: Dostali pół kg sacharyny od niemieckiego pacjenta i na wskutek jego używania musieli często siusiać – „W nocy robiliśmy to do wiadra, aby nie biegać przez całe mieszkanie”. Izydor zdobył gdzieś pęcak. Mama czuła się kompletnie zagubiona: „Mam kupić dwa jajka, czy cztery?“.

W czasie przyjazdów babci dochodziło do częstych nieporozumień z ojcem.

Pomimo rozwarcia i pewnego z tym zagrożenia, donosiła mnie do 19.06.1942. Do rodziców pisała „Bachor ma dużo płynu“.

2. 06. 1942 Niemcy aresztowali dziadka Izydora. Mamie o tym powiedziano dopiero po porodzie.

Babcia Olga Rosyk dostała żółtaczki i jej choroba nowotworowa zaczęła się gwałtownie rozwijać.

Dziadek przebywał we więzieniu w Drohobyczu, a potem według niemieckiej informacji przenieśli go do Lwowa. Jeździła z mlekiem i żywnością do więzienia, raz tylko widziała ojca przez uchylone drzwi.

Po trzech miesiącach wywieziono więźniów i w tym samym czasie zmarła babcia Olga Rosyk, potwornie się męcząc w czasie konania.

„Szukajcie mnie we Lwowie“ podobno dziadek zostawił taką wiadomość. Zbierali złoto na wykupienie ojca. Zbyszek Pawłoski pomagał w wymienianiu złota na pieniądze. Po jakimś czasie przyniósł krzyżyk babci mówiąc, że go z powrotem odkupił.

Dostali wezwanie na policję, mama siedziała, ojciec stał. Gestapo było bardzo zainteresowane, dlaczego szukają ojca. „A wy tutaj zostaniecie“ – przerażenie ogarnęło matkę, bo zostawili mnie, niemowlaka samego w domu. Na kolejnym przesłuchaniu usłyszeli pytanie „Gdzieście ojca ukryli?“ Gestapowcy udawali, że dzwonią po więzieniach w jego poszukiwaniu. Straszyli mamę, że jak nie powie to spotka ją to samo, co działo się w sąsiednim pokoju, z którego dochodził przerażający krzyk kobiecy.

(Izydo znał doskonale niemiecki, był oficerem austriackim.)

W lutym 1943 „Bardzo było wtedy głodno. Mieliśmy mały bochenek chleba na dwoje na tydzień. Przydział, to było jakieś pół kilo byle jakiego mięsa na tydzień”.

Kupowali dodatkowo chleb na czarno i wozili do więzienia Łąckiego (kalesony, bieliznę i „wszystko brano“) – mamie pozostały jakieś kwity więzienne. Wozili co tydzień, przekonani, że ojciec jest w więzieniu.

Przypomina sobie jakąś większą paczkę z okazji świąt. Edziu „Krzaczasty“ dowiedział się od AK, że wywieźli więźniów do lasu Mała Brzezinka i wszystkich rozstrzelali. Po jakimś czasie zwrócono pieniądze za złoto, którymi chciano wykupić dziadka. Mama nie pamięta czy było to 1500 zł czy 15tyś. zł., ale wie, że dała 500zł babci Oldze, w tajemnicy przed Mietkiem.

Z tymi pieniędzmi związana jest dalsza historia. Babcia po przyjeździe do Lwowa zostawiła torebkę na kanapie poczekalni w na korytarzu. Torebka z pieniędzmi i dokumentami zginęła. Podejrzewano, że zabrał ją któryś z pacjentów. Poszli „na policję niemiecką“, przy placu Mariackim, „tak z boku“, zgłosić kradzież – „ważny był niemiecki Ausweis”.

W marcu 1943 wyjeżdżają z Marysią, asystentką z browaru, do Kosowa („zaproponowano, aby wyjechać“ – Mieciu zgłosił się jako stomatolog). Ojciec dostaje od Niemców skierowanie do pracy. Dojeżdżają do Kołomyi (przespaliśmy się w jakiejś chałupie, w jakimś u kogoś mieszkaniu, gdzie były prycze, jakby tam dużo osób przyjeżdżało), stamtąd, następnego dnia, Mieciu załatwił furmankę i pojechaliśmy furmanką do Kosowa.

Ojciec wybiera miejsce z sentymentu do spędzanych w młodości, w tamtej okolicy, letnich wakacji. Jeździli z matką (Cesia, Władek i Mieciu) tam i do Kut, a nawet raz wybrali się z ojcem (dziadkiem Rosykiem), który zazwyczaj nie spędzał z nimi wolnego czasu.

Dostają ładne mieszkanie u pani Kowalskiej. W sąsiednim budynku Mieciu miał gabinet. Robił dużo złotych koronek, szczególnie kobietom, które uważały je za ozdobę. Przynosiły dukaty z przylutowanym uszkiem, nosiły je jako biżuterię.

Dostaję tam zapalenia płuc. Łóżeczko, w którym spałem prawdopodobnie przywiózł ojciec w drugiej turze.

„Zaczęło być nam tam dobrze. Bo tak; pacjenci przynosili; były w takich dużych papierowych workach, stały orzechy i jabłka i do jedzenia było wszystko. Ciebie widzę do dzisiaj przy truskawkach „cudnych”, a ja nie mogłam niczego jeść. Nie rozumiałam, jak wy to możecie jeść.”

Miałem dziesięć miesięcy, gdy zacząłem chodzić. Postawiła mnie mama i normalnie przeszedłem przez cały pokój. Musiała wtedy wszystkie rzeczy pozbierać, bo wszystko ściągałem z mebli.

„Tam był dr. Libchard, kolega, chirurg w szpitalu. Był jeszcze drugi, ginekolog, ożeniony z Ukrainką, też bardzo mili ludzie. Mieliśmy dobre towarzystwo, ale zwłaszcza do popijawy“. Lekarze dostawali co miesiąca dwa litry czystego spirytusu i dwa litry denaturatu.”

„I to myśmy już tak we Lwowie żłopali. Bross dostawał, Duda dostawał, Kaczorowski dostawał, myśmy dostawali“. Mama uważa, że była to specjalna polityka rozpijania inteligencji. „W tym szaleństwie była metoda… troszkę upijać to społeczeństwo.“

Dlaczego opuściliście Kosów? – pytam.

Pomagała mi młoda dziewczyna, Ukrainka. Pewnego dnia przyszła do Miecia jej matka i powiedziała: „Oj…panie doktorze, bardzo źle się dzieje, tutaj osiem kilometrów stąd już zamordowano księdza i idą, mordują wszędzie naokoło.”

Ukraińcy Polaków? – dopytuję.

„Ukraińcy Polaków i Banderowcy… i zaczęły dochodzić słuchy, że tamtą wieś wymordowano. Ale tak mówiło się, ale jak to, znają się przecież sąsiedzi… no tak, ale to z jednej wioski szli na drugą wioskę i tam mordowali i zaczęły dochodzić straszne wiadomości o mordowaniu i wtedy co robić… strach!”

Wraz ze mną i Marysią wchodzili spać na strych. Brali siekiery i kamienie, „bo były takie wąskie schody i mówiło się: będziemy po prostu walić, rąbać, nie wpuścimy ich do nas, żeby nas zamordowali. W dzień byliśmy na dole, a chodziliśmy spać tam na strych.“

„Jeden raz też, ktoś tak, o dziwnej porze, na dole zapukał, Mieciu już się zamachnął siekierą, a okazało się, że ktoś ze swoich przyszedł. Także było straszne napięcie i coraz gorsze wiadomości o tych mordach i Mieciu postanowił, że nie ma co i musimy z tego Kosowa zwiewać do Lwowa“.

„Mieciu dogadał się z jakimiś Węgrami, albo Czechami, nie wiem z kim, którzy mieli jakiś transport, (wozili drzewo tam do rzeki, czy z rzeki te pnie) że podjadą rano, taką platformą, koło nas i my wleziemy na tą platformę i oni nas zawiozą na dworzec kolejowy aż do Kołomyi. (Do Kosowa trzeba było zawsze furą dojechać). I jak myśmy w końcu, ty, Marysia, ja i Mietek, to ten kierowca powiedział tak: Pamiętajcie macie leżeć płasko. Jak będą nas zatrzymywać i strzelać, ja nie stanę, ja będę dalej jechał. Bądźcie na to przygotowani, że po drodze mogą ostrzelać, więc płasko na tej platformie połóżcie się.

I tak szczęśliwie nas przywiózł na dworzec. Nie wiem, dlaczego widzę tylko podłogę tego dworca. Ja taka jakaś byłam dziwnie… dziwnie w szoku wiesz… to było za szybko, mimo wszystko, po zniknięciu („śmierci” – na nagraniu) taty i jakoś nie mogłam się z tym zupełnie pogodzić.

To akuratnie było na moje imieniny 29 lipca 1943, dlatego dobrze pamiętam to, tę datę.”

Rodzice ze mną zamieszkuję na Nowym Lwowie, bo ich mieszkanie na ul. Jagiellońskiej zostało wynajęte rodzinie siostry babci Olgi Rosyk, cioci Heli, z którą to, od początku, mama nie miała najlepszych stosunków. Nowy właściciel oświadczył, że nie zgadza się, aby dwie gospodynie urzędowały w kuchni.

W listopadzie dochodzi do wypadku. Ranię sobie lewe oko. Od początku obowiązywała wersja, że to był wypadek od odłamka szkła z rozbitej szyby po bombardowaniu niemieckim. Po latach wyglądało to tak: „a to była maciupka buteleczka taka, że miałeś w rączce ją“

Wychodzili gdzieś z domu, ja złapałem perfumy (Prawdopodobnie widziałem jak mama je używała – mój przypisek). Mama chciała mi ją wyrwać, ale ja potwornie zacząłem płakać. Zostawiła, po paru krokach upadłem i rozbitym szkłem zraniłem sobie oko. Zabrali mnie do łazienki umyć krew. Ojciec uspokajał, że to tylko powieka. Prof. Bross, gdzie udali się po pomoc, skierował ich do okulistów. Poszli na klinikę. Prof. Musiał i późniejszy prof. Krwawicz (po wojnie znany profesor w Lublinie) na oddziale okulistycznym założyli mi opatrunek. Chodzili tam ze mną później do kontroli.

Ojciec chodzi do praktyki dentystycznej na Jagiellońskiej. Składa tam przysięgę akowską i udostępnia gabinet na zebrania organizacji. Nie ma go często w domu, umawia się na bridża. Mama uważa, że brał udział w tajnych spotkaniach.

Wczesną wiosną 1944 roku następuje ofensywa Armii Czerwonej. Rozpoczynają się naloty i walki o oswobodzenie Lwowa.

Nowy Lwów leży w pobliżu bocznicy kolejowej (Persenkówka) gdzie stały cysterny z paliwem, będące celem bombardowań. Mama bała się potwornie nalotów. Chowania się w piwnicy, w której wszyscy mieszkańcy szukali schronienia.

Dowodem na to jak bardzo dramatyczna musiała to być sytuacja jest pozostały ślad w mojej pamięci: Dwa obrazy.

1. – poręcz klatki schodowej i parę stopni prowadzących do piwnicy.

2. – czerwone pierzyny na posadzce i postacie w nie zawinięte.

W trakcie jednego bombardowania dziadek nie wytrzymał; wyszedł na zewnątrz, a po chwili wbiegł na czworakach do piwnicy.

Raz po uderzeniu bomby, kiedy zatrzęsły się ściany, przerażona mama zapytała: „Trafili nas?… czy to już koniec?”. Te wydarzenia rozgrywały się w czasie świąt Wielkanocnych. Pamięta tort zrobiony przez Cesię, zasypany kawałkami szkła pochodzącymi z rozbitej szyby.

Nastrój wojenny, jak również strach przed Ukraińcami przyspieszył decyzję o opuszczeniu Lwowa. Panika, wywołana grozą, że zostaną zamordowani, przysłaniała realia.

Pan Bator, człowiek, któremu wraz z rodziną wynajmowano w willi dwa pokoje, posiadał siedmiotonową ciężarówką. Zgodził się na wywiezienie nas wraz z meblami do Czchowa, gdzie mieszkali, nieznani krewni.

Zabrali dwie szafy, biurko ojca, zaprojektowane przez Tadorowskiego, gabinet stomatologiczny z nowoczesnym francuskim fotelem, który ojciec kupił stosunkowo niedawno.

W Czchowie zamieszkali w domu Gienka i Julka Biłyków, dwóch braci, którzy ze względu na walkę i działalność konspiracyjną ukrywali się w lesie.

Ojciec wyjeżdża z powrotem do Lwowa. (?) Wraca 30 czerwca na swoje urodziny. (Jest 1944 rok.) Nad ranem, około czwartej (już dniało) wpada gestapo. Dowiedzieli się, że Gienek przebywa w domu. Mężczyznom rozkazali leżeć w bezruchu na podłodze i dokładnie przeszukiwali pomieszczenia.

Mama pamięta, jak ojciec błagał o wodę, którą podawała mu chochlą, leżącemu w pozycji na brzuchu. „Nie wyklucza”, że w związku z imieninami popłynęło dużo alkoholu.

„W rezultacie ojca i Gienka aresztują. Wywożą ich do więzienia w Tarnowie.”

Przerażona mama, zostawia mnie w domu i pędzi do Reni w aptece. Tam jest też gestapo i chcą ją zatrzymać, ale jakoś „magistrowi” udało się wytłumaczyć i mamę puścili. W aptece dodatkowo panowała napięta sytuacja; „Gienek był narzeczonym Elżuni i ta z tego powodu bardzo rozpaczała.”.

„Julek, który zjawił się po paru dniach, albo tego samego dnia, dał znać, gdzie jest co, co gdzie trzeba wynieść, schować.”

„W ogródku, w kamieniach takich obudowaniach, ta pomoc, która mieszkała stale w tym domu, wyjęła… i się okazało, że są różne pisma od Sikorskiego; co należy robić, jak należy postępować.”

Do Tarnowa mama jeździła parę razy, ale nie udało jej się nic załatwić. Julek woził tam jakieś „kanapki z chleba”.

Wszystkich z Czchowa stłoczyli do jednej celi – „ich dużo tam było”.  „Mieciowi zabrali obrączkę i Mietek z tego powodu rozpaczał. Oni mu z jakieś trawy, chłopcy, zrobili obrączkę, żeby coś miał. I Mieciu wtedy postanowił, że on będzie się dowiadywał, jak tylko mu, ale to po jakimś czasie, oddadzą z sejfu obrączkę, to obojętnie, czym się to skończy, on będzie uciekał. Przy każdej najbliższej okazji będzie uciekał!”.

„Wtedy były te straszne przesłuchiwania. Mietka nie przesłuchiwali. Wzięli Gienka, on nikogo nie chciał zdradzić to go powiesili na drzwiach i wbili mu wiesz pióro takie do pisania w pośladki. Jeden z łączników nie wytrzymał – sypnął! Nie wytrzymał tego bicia właśnie.”

„I teraz… wierzysz w cuda, nie wierzysz… ja taka z tobą… To bardzo było znamienne… gdzieś poszłam na spacer. I na spacerze taka, w moim odczuciu, starsza pani z małą dziewczynką, wnuczką podeszła do mnie i mówi: Czemu to pani, taka młoda, taka ładna, a taka strasznie smutna.  No to ja jej opowiadam co się stało, że Mietka zabrali. Ona mówi: A ja pani przyniosę nowennę do św. Judy-Tadeusza, on zawsze najbardziej niemożliwe sprawy załatwi. Proszę przyjść jutro tutaj, ja pani przyniosę. Wierząc nie wierząc, bo wcale nie byłam ani tak bardzo pobożna, ani nic, no ale wybrałam się na drugi dzień. Przyniosła mi nowennę, dość zniszczoną, którą mam do dzisiaj. No i zaczęłam odmawiać.

Wojtek, nie wiadomo, dlaczego potem Mietek mówił, że w tym czasie, nie wiadomo skąd w celi zjawiła się nowenna do św. Judy-Tadeusza… i oni też zaczęli odmawiać.

No i ja potem pojechałam raz do Tarnowa, do więzienia, na gestapo tam i zaczęłam tłumaczyć, mówić, że dlaczego wiesz, starać się coś dowiedzieć i żeby uratować jednak Mietka, że on zupełnie niesłusznie, że myśmy dopiero przyjechali i nie wiedzieli co się dzieje.

Okazało się, że Gienek właśnie był komendantem AK na cały ten sądecki okręg”.

(Dowódcą placówki AK „Cezar” był student Uniwersytetu Jagiellońskiego Eugeniusz Biłyk pseudonim „Grodzisz”. Zginął zamordowany przez gestapo.)

„Przyjęta zostałam uprzejmie. Obiecał mi niewiadomo co, bardzo miły grzeczny: A to pani jeszcze raz przyjedzie…”

Na drugi tydzień, kiedy ponownie pojechała do Tarnowa „poszłam do niego, coś zaczynam mówić i jak on mnie szurnął na schodach, tak że się znalazłam na parterze, na drzwiach wahadłowych… Na szczęście nie upadłam, nie rozbiłam się i tyle było mojego chodzenia na gestapo i obietnic”.

„Jak Mietek zapukał z prośbą o obrączkę, to ten, to jemu oddali obrączkę”.

Ojciec uważał wtedy, że spotkało go największe szczęście. Miał później „proroczy sen”: Szedł nieskończenie długo mrocznym tunelem i nagle na jego końcu zobaczył białe światło wyjścia. Powiedział: „To jest to światło, które mnie wyprowadzi”.

Na skutek ofensywy Armii Czerwonej Niemcy zaczęły się wycofywać. Wojska stanęły pod Dębicą.

W więzieniu wybuchł popłoch – „Zaczęli segregować i wypuszczać”.

(23 sierpnia 1944 roku została wyzwolona Dębica, do miasta wkroczyły oddziały Armii Czerwonej…)

„Od mamy żadnych wiadomości, Mietek w więzieniu, a mam z tobą problem. Pojechałam z Renią (Baroncz, jedna z córek sióstr Życzyńskich. Ciocia Maria, Mania Baronczowa i jej córka Rania mieli w Czchowie Aptekę) do Krakowa, „Bo dzieci się bawiły i ten mały Hawranek, Jasia Hawranka synek, ciebie pocałował w policzek i ci się wylała krew do tego oka. A tak dzieci się bawiły, jak to dzieci, wiesz; przytulił coś, pocałował ciebie, patrzę się, bo ja codziennie sprawdzałam to twoje oko, czy ono ma dobre napięcie.

W Krakowie idę właśnie z Renią, już mamy dochodzić do kliniki, wiesz widzę kawałek ulicy i ni stąd, ni zowąd ty mi się wyrywasz i pędzisz przez ulicę, a na ciebie leci rower. Jesssusmaria!… ten rowerzysta na ciebie nie wpadł, sam się wywalił. Ty byłeś taki… nie wysiedziałeś chwili spokojnie. Wiesz tak nagle…, bo wiedziałeś, że mamy przejść na drugą stronę.“

Mama nie pamięta, ile razy jeździła do Krakowa. Okres obejmował trzy tygodnie. Dwa razy była w szpitalu. Później przy „dojściu do profesora” towarzyszyła jej ciocia Fani, która się „bardzo elegancko ubrała. Miała takiego lisa, kapelusz; wytworna dama”. (Ciocia Fani najprawdopodobniej sama zainspirowała tę wizytę – profesora znała osobiście).

„Tej wizyty nie jestem w stanie zapomnieć. Profesor strasznie na mnie wsiadł: Jak pani może! Dlaczego pani trzyma to dziecko do tej pory?! Czy pani chce, żeby on całkiem oślepł?! To tak wygląda, jakby pani z nieboszczykiem położyła zdrowego człowieka razem! To chore oko należy natychmiast usunąć!”

„A myśmy ciągle mieli nadzieję, że przecież je się uratuje i będzie wszystko okej.”

Mama pamięta szpital, do którego już sama zaniosła mnie na zabieg. „Zostałam w pokoju, a ciebie ubrali w białą, długą koszulę i zabrali. Strasznie płakałem. Modliła się: Panie Boże tylko mi go uratuj. Jak będzie, tak będzie, ale tylko… tylko mi uratuj, tylko Ty mi go nie zabierz!” Więcej nic nie pamięta. Nie wie, jak się dostawała do Krakowa, „bo trzeba było z Czchowa jednak furmanką jechać do Brzeska.“

Była potwornie zrozpaczona: „W głowie miałam to: mamy nie mam, tata nie mam, Mieciu w więzieniu, a ja jestem, tu na obczyźnie. Bo to dla mnie obczyzna… z tym, takim chorym dzieckiem. Czułam się najnieszczęśliwszym człowiekiem na świecie.”

Zostawiła mnie w Krakowie, „a sama wybrałam się do Czchowa. Nie wiem, dlaczego; po co, na co, też ci dziś nie powiem”.  Dojechała jakimś pociągiem do Brzeska.

„Robił się już wieczór. Nie było żadnych furmanek”.

Postanowiła z ludźmi, którzy dochodzili do pobliskich miejscowości, iść piechotą. Pamięta człowieka, który obok szedł z małym chłopcem. Nie wie, dlaczego z nim nie rozmawiała. Widziała, przerażona stojące wojsko niemieckie, które się wycofywało. Bardzo długo szła, ludzie rozchodzili się po wioskach, aż wreszcie sama została. Gdy doszła do Jurkowa (2 km od Czchowa) „i jechała fura…i zobaczyli, że ja idę…to był bardzo takie znamienne… i zatrzymali się, a pani… (czy ty czy pani?), pani gdzie? Ja mówię do Czchowa. No to proszę wsiąść. Wsiadłam.

Tam siedział, w moim odczuciu starszy pan.

– A pani skąd, do czego, gdzie pani idzie?

Ja mówię:

– Ja jestem żoną doktora Rosyka, on przecież aresztowany. Wracam z Krakowa.

– A pani mąż jest w domu.

– Nie, proszę pana, on jest w Tarnowie we więzieniu.

– Nie proszę pani, on jest w domu.

Dojechaliśmy do Czchowa. Wysiadłam, podziękowałam. Pędzę, gdzie?… Do apteki, bo przecież dom pusty… i z domu nagle wychodzi, blady, zmizerowany Mieciu.

No i właśnie… ciebie nie widzę tam nigdzie.

I my jesteśmy u cioci. Żebym ja nie skłamała… kilka dni. I nagle okazuje się, że jest napad… Napad… powiedzmy. Idą ci Własowcy, Ukraińcy „wszysko” z usługami w służbie niemieckiej. Mordują i łapią. Zgwałcili tamtą nauczycielką. Ja nie widziałam… Wywieszono przed kościołem, kilka osób powieszono, powieszono na drzewach.”

(Represje okupanta spowodowały, że w dniach 1-3 sierpnia 1944 roku doszło do pacyfikacji miejscowości w czasie której śmierć poniosło 9-ciu obywateli.)

„I przyszedł do nas, doktor, który mieszkał po drugiej stronie, doktór Pawlik do Mietka. – Uciekajmy!

 Wobec tego ja zostałam, a Mietek z tym Pawlikiem, tak jak stali, w górę w stronę tego Brzeska. I tak mówił oni szli, to… to była no właśnie jesień…, bo mówię, te kopce siana czy zboża, tak wiesz, żeby się ukrywać. Jak ktoś szedł to udawali, że tak rozmawiają o pacjentach. Mówił, że jak będą nas zaczepiać to my idziemy do pacjenta chorego, wiesz.

I Mieciu z nim, jakimś skrótem dostali się do Brzeska. Tam gdzieś do księdza zajechali, jak zwykle plebania ratowała. To jak gdzieś przespali. Nie wiem, bo tam Korkowa, taka miejscowość i różne. Bo Pawlik lepiej znał tamte okolice, bo on stamtąd był.”

Dalsze losy ojca są dość zamglone. „I na lokomotywie przyjechał do Krakowa, bo już widocznie znowu nie można było jakoś normalnie pociągami. I jak przyjechał do Krakowa to był przerażony co się tak ze mną dzieje. No i co…. Kiedy Mieciu wrócił?… To raczej chyba, ale też nie jestem pewna, ja jakoś dostałam się do Krakowa. Ale czym?   Bo wiem tyle, że Mietek przyjechał czy przeszedł ten front właśnie… Bo to było tak, że właśnie było takie zamieszanie: Front rosyjski zatrzymał się pod Dębicą, a Niemcy zaczęli uciekać.”

Nie do odtworzenia jest i to niestety na zawsze, sytuacja dotycząca mojej osoby. Nigdy się nie dowiem, gdzie byłem, co się wtedy ze mną działo.

„Bo potem Wojtuniu byliśmy w Czchowie, w tym mieszkaniu u Biłyków.

Mieciu zaczął chodzić do pacjentów, bo były działania wojenne.”

W Czchowie ojciec udzielał pomocy wielu ludziom. Bardzo się zaangażował w ratowanie chłopca, który znalazł się w stajni na linii ognia.  Został postrzelony, a później dostał tężca.  Ciocia Mnia, właścicielka apteki, wydała wszystkie przeciwtężcowe lekarstwa. Ojciec, obiecał sobie, że przestanie być lekarzem, jeżeli nie uda mu się uratować życia temu chłopcu. Udało się!

Pomagał partyzantom. Często przebywał poza domem.

Inną zapamiętaną akcją była amputacja ręki panu Musiałowi, gospodarzowi w Czchowie, w jego mieszkaniu w kuchni.

W Czchowie spędzili tylko jedno Boże Narodzenie. „Tam było już więcej ludzi, przyjechali Załuscy (córka Sinio, czyli też jedna z sióstr Życzyńskich, jechała z mężem z Romanem Załuskim, adwokatem ze Lwowa, on mieszkał razem z nami, też w tym mieszkaniu.

Na Boże Narodzenie, już po Aresztowaniu, po dobrej popijawie, zaczęłam śpiewać „kocham Paryż” na cały głos. Uspokajanie Miecia nie bardzo pomogło.

(Małżeństwo Załuskich było dziwne, ona mieszkała osobno w aptece, mieli śliczną córkę)

W czasie trwające ofensywy i posuwającego się frontu, w obawie przed kulami, mama brała mnie na ręce i wraz z Helcią, pomocą, wskakiwała do metrowego dołu skąd prowadziły schodki do piwniczki. Była już wtedy w ciąży z Ewą.

Pewnego raz po wyjściu z piwniczki „wszedł nagle do kuchni zupełnie taki prawie granatowy na twarzy Rosjanin.

– Dajcie jeść!”

Poczęstowały go zupą. Była to kartoflanka z jakąś marchewką, którą często z Helcią gotowała i karmiła przychodzących żołnierzy.

Mama nie potrafi umiejscowić w czasie handlowej działalności ojca związanej ze skórzaną walizką – podejrzewa, że wtedy byli jeszcze Niemcy.

„Gdzieś na wsi zdobywał mięso i woził do Krakowa. Tam ktoś pomagał, chyba ciocia, sprzedać, żeby zdobyć trochę pieniędzy na przeżycie. Mietek był wtedy elegancko ubrany. Miał taką pelisę z małpiego futra, kapelusz, wytworny pan z tą walizką, żeby nie zwracać na siebie uwagi, że jakiś handlarz jakieś coś. Jeden raz jak wysiadł w Krakowie na dworcu i tak go przeważyła ta walizka, że się zatoczył na Niemca. Myślał, że to już koniec z nim, ale jakoś się uśmiechnął, ładnie przeprosił po niemiecku i ten go nie zahaltował.”

W Krakowie odbył się zjazd rodzinny u cioci Fani. Byli tam rodzice ze mną, Sikorscy, „większa rodzina. I wtedy przez nasze mieszkanie przeszli Niemcy, bo mi ukradli dwa noże, dwa widelce z tego mego i dwa talerzyki z tego złotego serwisu”.

(Wojska radzieckie wkroczyły do Brzeska 19 stycznia 1945 r. wypierając hitlerowskiego okupanta.)

Koniec wojny przeżywa mama jeszcze w Czchowie. Ja i jakieś małe dziecko chodziliśmy z chorągiewkami biało-czerwonymi. Nie jest pewna czy tę scenę pamięta, lub też utrwaliła się jaj dzięki zachowanej fotografii.

Wiosną 45 pojechała do Tarnowa, gdzie była babcia Ola. „Tato z Brossem do Katowic. Załatwił tam mieszkanie na ul Wandy dzięki znajomym z lat dziecięcych (potem wyjechali oni do Warszawy… Mitek i… może sobie później przypomnę) Sąsiadami byli Żydzi Kudisz Irena… a on – nie pamiętam. Zawsze się śmiał, że wygląda „jak Czech… jak czech Żydów”. Ukrywał się dwadzieścia miesięcy u swojego pracownika w piwnicy gdzieś na wsi na Wołyniu.”

Przypuszczam, że już w czerwcu – lipcu znalazłam się w Katowicach. Bo już było niedługo do porodu.  Pamiętam jak ciocia Hela mówiła: Jak ty się nie krępujesz z takim brzuchem wychodzić na ulicę?”

„Byłam w szóstym miesiącu, jak mama z transportem przyjechała (do Tarnowa).”

Ewa poczęta została w Czchowie po wyjściu ojca z więzienia.

 „A my na złość będziemy mieli dzieci… na złość Niemcom!”

„…dwa lata byliśmy w Katowicach. We Wrocławiu Bross zaczął organizować klinikę, a Mieciu mu pomagał.”

Byli przekonani, że tam się przeprowadzą, mieli nawet załatwione mieszkanie (załatwienie ułatwił Heniu Piotrowski – Bogusi mąż mający jakieś znajomości w Województwie).

„Przepiękne mieszkanie na ulicy Matejki koło ogrodu botanicznego, znajdowało się w częściowo zniszczonej kamienicy z rozerwanym rogiem”.

„Pewnego razu jadąc właśnie z Katowic do Wrocławia, Mieciu kupił gazetę.”

 Ja z Ewą pozostałem pod opieką babci Oli mieszkającej również na ul. Wandy.

„Przeczytał, że jest konkurs na ordynaturę w Kłodzku.”

Przesiedli się więc w Gliwicach na pociąg do Kłodzka.

(Gdzie mieszkała Cesia z ojcem, gdzie wylądowali po przyjeździe ze wschodu. Wieliczka, Bielsko, Katowice Mariacka i Dąbrowskiego i jak uplasować Władka, przecież on też mieszkał wspólnie na Wandy?)

Po wyjeździe rodziców do Kłodzka babcia Ola zatrudniła się na etacie nauczycielki w Śląskich Zakładach.  Wyeksmitowano ją niestety z ulicy Wandy, pomimo zameldowaniu w mieszkaniu dyrektorki i jednego ucznia. Dostała przydział na trzecim piętrze przy ulicy Kordeckiego 1.

„Babcia Ola wspomagała nas finansowo. Nie zapomnę sprezentowanych, gdzieś przez nią kupionych, powłoczek na kołdrę.” …

Przez ostatnie dwadzieścia lat życia mamy codziennie dzwoniłem do niej.

Rozmawialiśmy przez wiele długich, spokojnych godzin… Dominowały tematy bieżące na równi z politycznymi na poziomie „Szkła kontaktowego”. Nie brakowało kontrowersji; denerwowała się, gdy mówiłem, że z jej poglądami konserwatywno-narodowo-kościelnymi powinna popierać Pis. O nie! Była nieprzejednaną fanką Tuska.

Na wspomnienia umawialiśmy się specjalnie. Do tych sesji załączałem dyktafon. Czas odtwarzania przeszłości płynął wolno. Pewne zamazane obrazy nabierały ostrości dopiero po paru dniach. Niektórych nie udało się odtworzyć, a o niektóre nie zdążyłem zapytać.

Chrońmy naszą historię. Szczególnie dzisiaj! Jest tyle łatwych sposobów jej zapisania, a też niestety fałszowania.

Wojtek Rosyk

20.11.2020    Schongau