„Babcia Ola, od kiedy ją pamiętam, była niezależną kobietą. Nie przelewało się jej, ale też nie miała nigdy problemów finansowych. Uczyła w Technikum Zawodowym języka rosyjskiego, a językiem tym posługiwała się bieglej niż polskim.

Wychowana w Petersburgu, gdzie chodziła do szkół, z uwielbieniem wspominała czasy carskie. Wypływało to z koligacji oraz funkcji jej dziadka i ojca na dworze panującym, do czego w Polsce Ludowej nigdy przyznać się nie mogła.

Do naszego prowincjonalnego życia zachowała pobłażliwy dystans, co mimo wszystko nie uchroniło jej przed częstymi konfliktami z ojcem.”

To jest fragment z książki „Blaga, Chała, Odlot” jaką napisałem przed dwudziestu laty. Pisząc wtedy spieszyłem się i byłem skoncentrowany niestety głównie na sobie. Śniłem o sukcesie komercyjnym.

O babci, wspominam jeszcze w wielu innych miejscach. Jednak dzisiaj, biorąc do ręki jej stare, z przed Październikowej Rewolucji zdjęcia, widzę dużo ciekawszy obraz Olgi von Preger.

Olga von Preger ok. 1917

Przed paroma dniami oglądałem, chyba na Netflixie, przygodową komedię rosyjską osadzoną w czasach carskich. Szalony psotnik w stylu francuskiego „Gawrosz” rozrabiał na łyżwach w obszarze Newskiego Prospektu. Realistyczne zdjęcia zimowego Petersburga intensywnie wyzwalały jedyną myśli: Na pewno Olga von Preger tamtędy chodziła. Tak dalece wczułem się w kolorowy obraz, że wszystkie plany filmowe stały się mi bliskie – były moje, tak jak bliskie i kochane były babci Oli.

Opowieści puszczane dawniej mimo uszu, odtwarzam obecnie z odległej melodii słów z zamazanego tańca jej gestów.

Babci życiorys, który napisała około 1954 roku, zaczyna się od słów:

Olga Hawranek z domu Preger.

Urodziłam się 10.IV.1897 roku w Krasnopolu, powiat Płock, ziemia Witebska.

Rodzice – inteligencja pracująca.

W Polsce Ludowej inteligencją pracującą określano wszystkich obywateli znajdujących się na drabinie społecznej powyżej klasy pracującej. Natomiast inne określenia przynależności do wyższej warstwy nie mieściły się w oficjalnym nazewnictwie.

W młodości z zażenowaniem i lekceważąco słuchałem tłumaczeń mamy, o moim hrabiowskim pochodzeniu. Wtedy to nie miało żadnego znaczenia. Dzisiaj żałuję czytając notatki babci, że nie zgłębiłem tego tematu.

Preger Schwann v Wolkenstein.

Część rodziny zostawiła sobie nazwisko Preger, a część tylko Schwann,

Preger był zarządzającym prywatnymi dobrami carskimi, a Schwannowie zajmowali się biżuterią carską i prowadzili na dworze carskim swoją pracownię jubilerską.

Robert Preger (ojciec babci Oli) urodzony 1857, zmarł 28.X.1922 roku.

Maria Cychocka (matka babci Oli) solistka operowa. Wyszła drugi raz za mąż za Włodzimierza Iwanow. Z tego związku urodził się syn Walery około 1922 roku, który miał dwóch synów w Moskwie.

Ojcem Roberta był Jan – podobiznę jego posiadam w zielonej ramce z malachitu, a ojcem Jana był Teodor Preger urodzony około 1800 roku.

Robert Preger

Do swojej rodzonej matki miała wiele pretensji. Obwiniała ją między innymi, że pociągnęła ją za pierś przez co jedną mała mniejszą. Zabrała jej również naszyjnik za szmaragdem.

Maria Preger z domu Cychocka

Babcia Ola bardzo ciepło i serdecznie wspominała ojca.  Był starszym, dobrym człowiekiem, z jej relacji jednak wyczuwałem, że stał się później nieszczęśliwy. Nigdy nie dowiedziałem się, dlaczego żona go opuściła. Babcia Ola była małą dziewczynką, miała chyba pięć lat, kiedy jej matka uciekła z solistą operowym, a po skończonej aferze wyszła ponownie za mąż za Włodzimierza Iwanowa. Ola bardzo kochała Waleryka swojego przybranego brata, czego nie da się powiedzieć o mamie.  Miała do końca życia żal i wydaje mi się, że dlatego jej wspomnienia młodości, choć bogate i kolorowe miały zabarwienie chłodu. Bardzo bliską osobą była jej mamka – Maryla, kobieta z Litwy, do końca życia utrzymywała z nią kontakt jak również z jej dziećmi Rutą i Jurgisem.

Wracam do życiorysu babci:

1906 roku wstąpiłam do gimnazjum w Petersburgu

1917 roku ukończyłam z prawem do złotego medalu

1915 ukończyłam kurs pedagogiczny przy tymże gimnazjum /Rożdżestwińskim/

Od 1915 – 1919 – studiowałam na uniwersytecie w Piotrogrodzie filologię

Uniwersytetu nie ukończyłam, bo musiałam zarobkować, a następnie wyszłam za mąż za inżyniera rolnego Izydora Władysława Hawranka. Mieszkałam z mężem do 1921r w Ugliczu nad Wołgą i pracowałam w dziale oświaty przy Kom. Partii Bolszewickiej.

1921 wracam do kraju.

Posiadam wiele zdjęć, które babcia przywiozła ze Stryja. Między innymi trzy z Uglicza: arystokratyczne towarzystwo pozuje na schodach bardzo charakterystycznego obiektu zadaszonego bogato rzeźbioną, drewnianą konstrukcją. Na odwrocie babcia zaznaczyła krzyżykami „Dorek” i „Ola” oraz Uglicz po polsku i rosyjsku i 1918r.

Znalazłem w Google-Maps Uglicz, a później idąc od jednej atrakcji turystycznej do drugiej dotarłem do „Cerkwi Carewicza Dimitryja Na Krovi”.

1918 r. siedzący dziadek Dorek, nad nim babcia Ola

Stuletni okres czasu w jednej chwili zredukowany został do zera. Stałem szczęśliwy nad Wołgą w cieniu pięknej cerkwi u boku babci i dziadka, którego niestety nigdy osobiście nie poznałem.

Nie wiem jak i dlaczego babcia Ola i dziadek Dorek znaleźli się w Ugliczu. Czuję natomiast, że chciałbym tam pojechać.

Może będę miał możliwość zaglądnięcia do archiwów i zrozumiem co dziadek robił w wśród wojskowych stojąc na pierwszy plan.

W Ugliczu się pobrali. Rosyjski dokument, którego oryginał mam w swoim archiwum, podaje datę zawarcia związku w dniu 20 styczeń 1919 roku. Oboje małżonkowie podpisali się cyrylicą. Tylko w rubryce mężczyzny znajduje się notatka: obywatel polski.

Nikt w rodzinie nie miał nigdy obiekcji, odnośnie polskości babci. Nie ulega jednak wątpliwości, że polskie obywatelstwo otrzymała dopiero po przyjeździe do Polski w 1921 roku. Istnieje pewien wątek o podłożu patriotycznym.  Podobno ojcem Marii Cychockiej był Paweł Cechocki, powstaniec 1863 roku, wywieziony z Wileńszczyzny w głąb Rosji. Tam miał poślubić Rosjankę matkę Marii.

Może uda się w przyszłości również wyjaśnić, dlaczego babcia podaje w swoich notatkach inną datę ślubu: tj.: 25.V.1919; może wtedy odbyła się uroczystość w cerkwi?

Od 1921- do 1934 nie pracowałam zarobkowo, bo dzieci trzeba było wychowywać i prowadzić gospodarstwo domowe.

Babcia Ola miała dwójkę dzieci. Pierwszą była moja mama Myszka – Marta Hawranek urodzona w Tarnopolu 31.01.1922   + Nysa 28.01.2017.

Drugą Kika – Kika Hawranek urodzona 11.02.1923, +1.01.1925.

Kika 1924
Babcia Ola z Myszką 1924

Od 1934 roku pracowałam jako instruktorka oświatowa przy Wydziale Powiatowym w Kołach Gospodyń Wiejskich.

Od 1941 mąż został aresztowany i zaginął bez wieści – pono Gestapo straciło go w Oświęcimiu.

1944 – 1945 pracowałam jako instruktor szkolny w Stryju /ZSRR/

1945 przyjechałam do Polski – do Katowic.

Z początku pracowałam w Izbie Lekarsko-dentystycznej w Katowicach, a od 1948 roku w Zawodowej Szkole w Katowicach i w Technikum Przemysłu Odzieżowego.

Ukończyłam kurs specjalny 1949 roku

         – //  –      centralny kurs języka rosyjskiego w Orłowie z wyróżnieniem w 1950 roku.

9 razy jestem byłam wyróżnionąona jako przodownica pracy.

Olga Hawranek

Stalinogród

        ul. Kordeckiego 1 m 11

Powrócę znowu do dawnych czasów. Zdążyłem jeszcze zanotować, że Robert Preger miał siostrę, ciocia Nadia (Nadieżna) Lula i jeszcze jedną – jej wizerunek – kość słoniowa.

Ciocia Nadia w czasie rewolucji była już trzydziestoletnią wdową po lekarzu – chirurgu, który umarł w Glatz (Kłodzko) w trakcie trwającej kuracji w Kudowie Zdroju. Babcia Ola dostała wiele rzeczy od cioci Nadii (Obrusy, oddały do banku dużą zastawę srebrną w obawie przed rewolucją. Pozostały trzy łyżki i trzy łyżeczki plus biżuteria. Zostały jeszcze trzy emaliowane miseczki po chirurgu, mężu Nadii).

Zastanawia mnie jeszcze jeden szczegół, z którego mogę jedynie wyciągnąć przypuszczenia. Babcia podaje, że do 1919 roku studiowała filologię na uniwersytecie w Piotrogrodzie. W Ugliczu jest, jak zaznaczyła na zdjęciu, w 1918 roku.  Trudno sobie wyobrazić w tamtych czasach, w nowym porządku po rewolucji, że pojechała na spotkanie z ukochanym i później znowu wróciła na uczelnię. W styczniu 1919 roku biorą ślub, na zdjęciu widać śnieg, czyli jest to koniec 1918 roku. Nie wierzę w babci pomyłkę, podejrzewam, że raczej chciała coś zataić. Nie wyobrażam sobie również, żeby zaraz po przyjeździe do Uglicza wyszła za mąż. Musiała przecież wcześniej poznać Dorka, może nawet jeszcze w czasie rewolucji. Nie pamiętam, aby kiedykolwiek wspominała o huku dział z „Aurory”. Podejrzewam, że już w tym czasie była ze swoim ukochanym w Ugliczu.

Przyznaję, że obraz babci Olgi układam nie tylko z moich wspomnień, ze starych i nowych zdjęć, ale również z uczucia i emocji jakich doznałem uczestnicząc w jej życiu.

Jaką ją pamiętam?

Szczupła, raczej wysoka, ładna, zawsze zadbana, delikatna. Nie, delikatna nie pasuje do opisu babci charakteru. Mogę jedynie powiedzieć delikatna jako subtelna odnośnie kształtów ciała. Była osobą energiczną, pełną temperamentu, zdecydowaną. Raz w Katowicach wracając ze szkoły przyładowała parasolką jakiemuś facetowi, który w zatłoczonym tramwaju nie zachował właściwego dystansu. W jej zachowaniu nigdy nie było widać słabości. Nawet wchodząc po schodach do domu na trzecie piętro starej kamienicy, gdy zmuszona astmą do postoju, wyciągała inhalator, łapała parę oddechów, była mocna.

Dbała o elegancki ubiór, zawsze miała nienaganną fryzurę. Stać ją było na prywatną fryzjerkę i manikiurzystkę, które przychodziły regularnie do jej mieszkania.

Babcia bardzo mało jadła, ale lubiła na przykład grubo pokrojoną szynkę ze słodką bułką. Dużo takich szczegółów zapamiętała Ewa. Babcia w okresie kończącego się stalinizmu zabrała ją do siebie na prawie dwa lata. Chciała, aby choć jedno dziecko jej córki nabrało trochę wielkomiejskiej ogłady. W tym okresie ojciec nie miał jeszcze prywatnej praktyki, a mama ledwo wiązała koniec z końcem.

Ewa – podlotek, oderwana od domu rodzinnego i koleżanek, nie najlepiej wspomina ten okres osamotnienia. Babcia zapewniła jej wiele atrakcji dużego miasta, zapisała ją do Pałacu Młodzieży na balet, chodziły razem do kina i teatru, jadały obiady w stołówce szkolnej, nawet kupowała po kościele ciastka na popołudnie. Ewa pamięta, jak broniła ją, gdy została wezwana do szkoły w jej sprawie. Moja siostra, co w rodzinie było znane lubiła podkreślać swoją pozycję „dziecka z dobrego domu”. Kiedyś na lekcji dziwnie się zachowywała. Gdy nauczycielka zapytała „co tak kręcisz nosem” odpowiedziała: bo pani śmierdzi.

Babcia bardzo dbała o higienę osobistą. Mocno malowała usta czerwoną pomadką i lubiła perfumy, czasami z przesadą. Stale coś robiła do szkoły, na małym biurku miała porządek, ale okulary odkładała spontanicznie. Nieraz zastanawiałem się co ona widzi przez tak porysowane szkła? Wieczorem w świetle starej lampki z jeszcze starszym abażurem poprawiała zeszyty. Przy tej pracy, a ciągle pracowała, nie widziałem nigdy zdenerwowania. Często przygotowywała materiały z różnych gazet i czasopism na temat Związku Radzieckiego. Tworzyła później z uczennicami duże, kolorowe albumy. W tamtych czasach język rosyjski był traktowany jak piąte koło u wozu. Pomimo tego uczennice ją lubiły, a ona im często matczyła. Trzeba pamiętać, że wtedy następował olbrzymi skok społeczno-cywilizacyjny. Młodzież z różnych środowisk, czasem z tych przed wojną bardzo zaniedbanych, wypełniała klasy szkolne. Pamiętam jak pewnego dnia poruszona opowiedziała mi o nieprzyjemnej sytuacji. W trakcie lekcji zorientowała się, że jedna z jej uczennic nieprzyjemnie pachnie. Zapach wprost nie do wytrzymania. W rozmowie na osobności zapytała: Dlaczego się nie myjesz? Później wiele minut zajęło jej tłumaczenie nieświadomej dziewczynie, że mycie się w czasie okresu nie może doprowadzić do jakichkolwiek zagrożeń.

Powrócę znowu do Olgi von Preger. Po zdaniu z wyróżnieniem matury brała udział w przygotowaniach do spotkania z carycą. Bezpośrednie spotkanie z żoną cara było specjalnym zaszczytem dla najzdolniejszych gimnazjalistek. Długie do ziemi, ciemne sukienki były obowiązkiem. Poza wszystkimi wymogami powitalnymi łącznie z ukłonem o jednym pod żadnym pozorem nie mogły zapomnieć. Nie miały prawa obrócić się plecami do carowej. Na koniec musiały dostojnym krokiem idąc do tyłu dotrzeć do drzwi.

1964 w drodze do Nysy

Babcia Ola znała parę języków, oprócz polskiego i rosyjskiego mówiła po francusku oraz nieźle po włosku i niemiecku. Interesowała się malarstwem i sztuką, posiadała poza przeciętną wiedzę z historii i geografii.

Pod każdym względem była niezależna i potrafiła mieć swoje zdanie. Ten rys charakteru nie wszystkim się podobał, najmniej mojemu ojcu. Będąc już na emeryturze, przebywała często w naszym domu w Nysie. Doprowadziła parę razy do nieporozumień towarzyskich, tak w każdym razie interpretował to jej zięć. Piszę o tych drobiazgach, ale nie chciałbym, aby powstał jakiś niewłaściwy obraz.  Babcia była bardzo dobrą kobietą i nigdy nikomu w żaden sposób nie miała zamiaru zrobić krzywdy.

Lubiła towarzystwo, zapraszała do domu wielu znajomych, koleżanek i kolegów. Przyjęciom, głównie imieninowym towarzyszyły zawsze chóralne śpiewy. Dobrze się czuła w takim biesiadnym nastroju.

Pełna entuzjazmu brała udział w wieczorach brydżowych, jakie organizowałem z kolegami z Politechniki w jej mieszkaniu. Nierzadko kibicowała nam z małym kieliszeczkiem dobrego koniaku.

Babcia Ola w swoim pokoju wśród moich kolegów
1964 rok, Katowice ul. Kordeckiego 1, 3 piętro

Przez długi okres dojrzałego życia spotykała się oficjalnie z przyjacielem. Pan Tomanowski był postawnym, spokojnym, wdowcem, miał ciepły operowy głos – prawdopodobnie tym ją zafascynował. Wiem, że podczas ich nostalgicznych spektakli odczuwała głębokie wzruszenie.   Bardzo często w trakcie szerokich, towarzyskich spotkań razem śpiewali.

Babcia miała czysty, mocny głos. Bardzo lubiła śpiewać kolędy. Nie zapomnę pewnego wieczoru wigilijnego z mojego dzieciństwa. Miałem chyba siedem lub osiem lat. Siedzieliśmy na naszej niebieskiej kątówce, przy małym okrągłym stole, a obok płonęły prawdziwe świeczki na gałązkach kolorowej choinki. Dorośli odczuwali błogie zmęczenie po wigilijnym przyjęciu, a ja senność. Przytuliłem się do babci. Objęła mnie jedną ręką i zaczęła śpiewać. „Jezus malusieńki…” Babcia jak śpiewała to śpiewała. W kościele jej głos zawsze dominował. Wtedy jednak, w ten spokojny wieczór słyszałem, a dzisiaj jeszcze mocniej słyszę płynący, aksamitny spokój połączony z odległą daleką krainą, tęsknotą, akceptację zapomnienia. Wtedy nie wiedziałem, że takiej chwili nigdy więcej nie przeżyję. Tak! „W życiu piękne są tylko chwile.”

W babci kuchni na trzecim piętrze przy ulicy Kordeckiego stała wąska, stara szafka. Był to w zasadzie kredensik z przeszklonymi drzwiczkami górnej części. Kolorowe szybki, coś w rodzaju witraża, ruszały się ze starości przy otwieraniu. Jednej nawet brakowało. Na górze stało drewniane pudełko-kasetka z wyrytym i pomalowanym przez babcię-uczennicę, w trakcie jakichś prac ręcznych, wieczornym krajobrazem. W środku był młotek, śrubokręty, obcęgi i wiele drobiazgów potrzebnych do domowych napraw.

Górną część, jak to zwykle w szafkach, wypełniały filiżanki, szklanki, talerzyki, a dolną garnki. Jedna rzecz różniła ten kredensik od wszystkich innych, uwzględniając również dzisiejsze czasy. W górnej części na dolnej półce stał gliniany garnek wypełniony płynem. Gdy go pierwszy raz zobaczyłem zawołałem z obrzydzeniem: Babciu to świństwo trzeba natychmiast wylać! Pleśń ci się zbiera. Babcia potrafił zareagować krzykiem, ale wtedy podeszła spokojne z ironicznym uśmiechem. Tylko nie waż się tego zrobić! Wyciągnęła małą filiżankę, zanurzyła w garnku i podała mi do wypicia. „Przekonaj się jakie to świństwo!”

Faktycznie, zaskoczył mnie słodkawo kwaśny smak. Dowiedziałem się następnie, że jest to japoński grzybek. Bajecznie prosty w utrzymaniu; babcia dolewała do garnka, zimną, „wyeksploatowaną” esencję herbacianą z czajniczka i to wystarczało. Napój był orzeźwiający i skutecznie gasił pragnienie. Nigdy nie udało mi się przenieść go do innego mieszkania. Nieudało się, bo dzisiaj już wiem, że do kombuchy nie wystarczy wlewać herbaty, to musi być słodzona herbata.

Tak jak już wspomniałem babcia bardzo mało jadła. Jej dania nie różniły się zasadniczo od tych które znałem od dziecka. Jedynie jajecznica ostrzej smakowała, gdyż babcia oprócz soli dodawała dużo pieprzu. Zawsze po obiedzie, szczególnie w późniejszym okresie, musiała położyć się, choćby na parę minut. Nie ważna była sytuacja, okoliczności, warunki, kładła się, a po chwili pełna energii wracała do towarzystwa.

Raz w Jugosławii, nieocieniony namiot stał przy plaży, panował niesamowity upał, a babcia po posiłku, cichaczem wczołgała się do niego. Wszyscy złapali się za głowę; „Przecież dostanie jeszcze zawału!”, ale nie, po dziesięciu minutach wyszła zadowolona i wypoczęta.

Wspominając babcię nie można zapomnieć o paczkach amerykańskich. Od pierwszych lat powojennych przychodziły regularnie, zazwyczaj w okresach przedświątecznych. Zawiadamiała nas wtedy natychmiast: „Maryla przysłała paczkę. Czekam na was, będziemy wspólnie otwierali.” Oczywiście paczka była pretekstem do rodzinnych spotkań, zawartość jej jednak wzbudzała zaineresowani wszystkich. Wygląd zewnętrzny przesyłki przedstawiał zazwyczaj stan opłakany. Zdawaliśmy sobie sprawę z dokładnej kontroli w Urzędzie Celnym w wyniku czego porozcinany karton i papier posklejano i powiązano byle jak. Tym większe stawało się napięcie przy rozpakowywaniu. Moje zainteresowanie skupiało się jedynie na czekoladzie Nestle. Gdy pierwszy raz ją spróbowałem chciałem wypluć; miała słony smak. Przy kolejnych paczkach tylko na nią czekałem. Grube płytki czekolady o dużych prostokątnych kawałkach opakowane w ciemnobrązowy papier – dzisiaj już ich nie ma. Reszta rzeczy, głównie kobiece lub dziewczęce ciuchy, mnie nie ciekawiła. Było jeszcze kakao. Sam proszek, oczywiście przydatny w kuchni babci nie wzbudzał takiego zainteresowania tylko to co się znajdowało w nim. Prawdziwe kakao było drogie i trudnodostępne, dlatego w trakcie wysypywania na stół z metalowej puszki zachowywaliśmy wyjątkową ostrożność. O zawartości babcia dowiadywała się z wcześniejszego listu. W pryzmie proszku znajdował się czasami jakiś zegareczek lub pierścionek. Radość ze znalezienia zazwyczaj gasła po zorientowaniu się, że jest to stara podniszczona biżuteria.

Z ciuchów mających charakter odpustowej elegancji ciocia Bumcia tworzyła siostrom wyjściowe sukienki.  Dziewczyny już wtedy zdawały sobie sprawę z bogatego w kolory i falbanki szyku amerykańskiego, niemniej dumnie paradowały w tych kreacjach wyraźnie błyszcząc na tle otoczenia.

Muszę jeszcze wspomnieć o rozkładzie i atmosferze babcinego mieszkania przy ulicy Kordeckiego.  Dzwonkiem mechanicznym, podobnym w tamtych czasach do rowerowego, kręciło się w prawo lub w lewo.  Gdy zapalało się światło w okienku nad drzwiami, wiadomo było, że babcia jest w domu. Z korytarza prowadziły trzy wejścia; na lewo pokój mieszkalny, na prawo kuchnia, na wprost mieszkanie państwa Tomaszewskich. Do nich dzwoniło się w inny umówiony sposób. W kuchni, po prawej stronie pod ścianą stała kuchenka gazowa, o obok niej kuchnia na węgiel, używana bardzo rzadko. Po lewej skrzynie ułożone w pionie, przystrojone zieloną narzutą ze złotą, ozdobną nitką, a dalej łóżko, pełne pościeli przykryte taką samą narzutą jak na skrzyniach. Za łóżkiem stojak z miednicą, obok emaliowany zlew z kurkiem zimnej wody w ścianie. Na wprost duże podwójne okno, a za nim deska-spiżarnio-lodówka. W tym pomieszczeniu panowała nastrój zimowy ogrzewany jedynie kuchenką gazową.

Pokój z kolei był dużym, słonecznym salonem z okrągłym stołem na środku i zabytkowym, masywnym kredensem. Dwa duże okna wychodziły na ulicę i wiadukt kolejowy z dziesiątkami torów. Pod lewym oknem stał fotel oraz „carski”, barokowy stolik z metalu, pod prawym biurko z lampą, a między nimi toaletka z dużym lustrem i specjalnym, tapicerskim taboretem. Piec stojący w koncie przy drzwiach opalała babcia węglem. Przypominam jeszcze raz; wysoki parter, trzy kondygnacje, a każda powyżej trzech metrów. Babcia oczywiście nie była w stanie nosić w wiadrach węgiela z piwnicy. Dostawała przydział tego opału, ale noszenie na górę musiała organizować spontanicznie. Raz był to sąsiad czy sąsiadka, raz uczennica z jej szkoły, a często przypadkowy chłopiec z ulicy. Mówię oczywiście o okresie dziesiątków lat, kiedy nie mieszkałem w Katowicach.

Mieszkanie nie posiadało ani łazienki, ani ubikacji. Do wspólnego dla całej kondygnacji wychodka trzeba było chodzić na nieogrzewane półpiętro.

Znowu przypomnę; Olga Pawłowna Preger Schwann von Wolkenstein, dzieciństwo i młodość spędziła wśród rosyjskiej arystokracji, blisko carskiego dworu. Los rzucił ją daleko. Przeszła dramat Rewolucji Październikowej, doznała okrucieństw II Wojny Światowej i najprawdopodobniej właśnie dlatego umiała cieszyć się życiem i w pełni z niego korzystać bez narzekania na okoliczności w jakich znalazła się w Polsce Ludowej.

Na zdjęciu powyżej widać w odbiciu lustra piec kaflowy. Obok pieca stała stara amerykanka, na której wkulona babcia z podwiniętymi nogami spędzała wszystkie wolne chwile. W czasie zimowych wieczorów, kiedy piec oddawał przyjemne ciepło, przebywanie w tym miejscu sprawiało dużą przyjemność.

Inna funkcja amerykanki nie była już tak rozkoszna. Rozkładałem ją dość często w sytuacji, gdy wszystkie sypialne miejsca nie mogły pomieścić gości. Dla wyrównania nierówności legowiska układałem pod konstrukcję różnej grubości książki. Kładłem się na niej z konieczności, wiedziałem co mnie czeka. Rano, z morderczą energią, chcąc zapomnieć jak najszybciej o koszmarze nocy, składałem wduszając wystające sprężyny w wyrobiony siennik.

Podobny komfort reprezentował babci tapczan, kolejny przedwojenny zabytek. Spałem na nim zawsze, kiedy nie chciało mi się wyciągać z kuchennego łóżka stosów poduszek, kołder i pierzyn. Konstrukcja tego starego mebla była nietypowa, nigdy nie spotkałem podobnej. Za skrzynią z siennikiem za wezgłowiem znajdowała się mała szafka – witrynka; dwie małe przesuwane szybki, dwie miniaturowe szufladki, drzwiczki z ozdobnym uchwytem. Przydatna była jedynie górna część, na której kładłem książkę.

W gierkowskim dziesięcioleciu w sklepach pojawiły się z Jugosławii pierwsze sprężynowe materace. Zacząłem skutecznie namawiać babcię na kupno tego luksusu. Nie była to tania rzecz, kosztowała, jak pamiętam, ponad tysiąc złotych. Świadomie naciągałem babcię na ten wydatek. Do dzisiaj jest mi bardzo głupio z tego powodu. Wiedziałem przecież, że nigdy nie skorzysta z tego komfortu. Ona też wiedziała.

Posiadam jeszcze jedną pamiątkę; wenecki krzyżyk. W 1926 roku Inżynier Izydor Hawranek zaproszony został na kurs pszczelarski do Italii. Pojechał pociągiem wspólnie z żoną i córką. W trakcie podróży olbrzymie wrażenie zrobił na nich przejazd przez Szwajcarię i długie tunele na tej trasie. Będąc na miejscu wybrali się na wycieczkę do Wenecji. W trakcie zwiedzania zgubiła się czteroletnia Myszka, ich córka. Przeżywali dramatyczne chwile. Nieprzytomni biegali we wszystkie strony po placu Św. Marka. Biegali aż zobaczyli swoje dziecko bawiące się wśród gołębi. Ogarnięci radością, w euforii szczęścia, kupili krzyżyk, a na jego odwrocie babcia wyryła datę i miejsce zdarzenia.

Wojciech Rosyk

Schongau, 13.11.2021